.

Męskim okiem: Krem po goleniu Scottish for men od Starej Mydlarni.

31 marca 2015

Hej ;* Dziś post z zupełnie nowej serii, a mianowicie "Męskim okiem". Część z Was ma już partnerów, a często zakup odpowiedniego kosmetyku dla niego jest równie ciężkim wyzwaniem co dobranie odpowiedniego podkładu :P Dlatego na blogu chciałam uruchomić nową serię, która może pomóc Wam w wyborze. Mam nadzieję, że seria dobrze się przyjmie, a mój N. w końcu zacznie przekonywać się do innych kosmetyków. Wiecie jak ciężko wbić facetowi, żeby używał czegoś innego niż ulubiony żel pod prysznic czy dezodorant? Zawsze wizyta w drogerii kończy się tak samo... W koszyku lądują te same produkty, co przy poprzednich zakupach. Ale myślę, że uda mi się to zmienić i z czasem zagości tutaj coraz więcej tego typu recenzji. Oczywiście jeśli chcecie ;) Dlatego też pytam Was, czy taka seria ma rację bytu i czy w ogóle chcecie takie posty?
Krem, który dzisiaj chciałam Wam przedstawić pochodzi ze Starej Mydlarni. A co sam producent o nim pisze?
BV Scottish for men - krem po goleniu - Kojący krem do twarzy po goleniu Scottish for men zawierający substancje pochodzenia naturalnego certyfikowane Ecocertem, z dodatkiem masła shea, oleju jojoba, wit. E i B5, roślinnej gliceryny oraz ekstraktu z centelli azjatyckiej. Doskonale nawilża, łagodzi podrażnienia i zaczerwienienia skóry. Zapewnia doskonałą pielęgnację skóry po goleniu; poj. 100 ml  Źródło
Krem zamknięty jest w plastikowym, delikatnie spłaszczonym słoiczku. Design wygląda kusząco dla oka i całkiem przyjemnie prezentuje się na półce. Zakrętka jest szczelna. Nie stwarza jednak problemów przy odkręcaniu, nawet mokrymi dłońmi. Choć należy wziąć poprawkę na dość silne męskie dłonie. Ja podejrzewam, że miała bym z tym nie lada problem. Nalepka się nie odkleja, nie blaknie. Całość dopełnia ciekawe i oczywiście promujące markę tłoczenie na górnej części nakrętki. Przyznam, że mi takie efekty się podobają. N. oczywiście nie zwraca na to uwagi... Dla niego ma pachnieć i działać ;) Dodatkowo po odkręceniu naszym oczom ukazuje się zabezpieczenie w formie sreberka. Dzięki niemu mamy pewność, że nikt przy kremie nie grzebał. Oczywiście do zdjęć musiałam je lekko oderwać, na co mój N. w momencie otwarcia kremu spytał "Dlaczego to było otwierane?". Myślałam, że faceci nie zwracają na to uwagi, a jednak... Albo to ja go już tak nauczyłam? ;)
Zapach jest typowo męski, choć subtelny i intrygujący. Wybredny nos N. jest zadowolony, więc śmiem uważać, że większość mężczyzn będzie zadowolona. Ja jako fanka męskich zapachów również jestem nim oczarowana. Krem wchłania się dość szybko, pozostawiając delikatną, ochronną powłoczkę, która jest ledwo wyczuwalna. Zapach jest na twarzy dość intensywny i przede wszystkim trwały. Utrzymuje się około pięciu godzin, co uważam za naprawdę dobry wynik jak na krem. Nawilżenie również jest bardzo dobre. Skóra staje się miękka, delikatna i nawilżona. A podrażnienia? Stają się przeszłością. Jest też oczywiście bardzo wydajny, gdyż wystarczy już niewielka ilość do jednorazowego użycia. Krem spisał się bardzo dobrze.
Dostępność/Cena:
Klik / 29zł (100ml)

Mój N. którego debiut dzisiaj miałyście okazję "zobaczyć" świetnie spisał się w roli testera. Udzielił mi wszystkich niezbędnych informacji na temat kremu i myślę, że jak go dobrze przekonam, to może więcej ciekawych kosmetyków się tu pojawi ;) Powiem Wam, że nie spodziewałam się tego, że bez moich wskazówek będzie wiedział na co ma zwrócić uwagę. Jednak bycie z blogerką kosmetyczną do czegoś zobowiązuje :D Chcecie więcej takich postów? Czy może wręcz przeciwnie? Dajcie znać ;)

Buziaki :*
Angie.

Body wrapping z koncentratem cynamonowo-kofeinowym od BingoSpa.

28 marca 2015


Hej :* Dziś Wpadam do Was z myślę że dość ciekawym postem. Jakiś czas temu u Weroniki przeczytałam o dość ciekawym zabiegu jakim jest body wrapping. Widząc u niej efekty, bardzo mocno nakręciłam się na koncentrat od BingoSpa do tego właśnie zabiegu. Niedługo po tym dostałam informację, ze załapałam się na testowanie kosmetyków od BingoSpa. Miałam do wyboru kosmetyki do konkretnej kwoty. Nie dziwi więc fakt, że od razu wybrałam to cudeńko. Byłam mocno ciekawa, czy to faktycznie działa. Ja jestem osobą z reguły leniwą. Ćwiczenia u mnie nie przejdą, no chyba, że przez góra trzy dni... A schudnąć by było fajnie. Co prawda nie jest źle, aczkolwiek boczki i uda były moją ogromną zmorą. Dlatego śmiało i z ogromną nadzieją przystąpiłam do testowania. A na czym polega cały zabieg, przeczytacie poniżej. I czy to faktycznie działa? Dowiecie się w dalszej części ;)
Koncentrat cynamonowo - kofeinowy z czekoladą BingoSpa to preparat do samodzielnie wykonywanych zabiegów "body wrapping". Zawiera maksymalną ilość olejków: cynamonowego, pomarańczowego, goździkowego, kofeiny i czekolady. Są to jedne z najskuteczniejszych aktywnych substancji, które redukują podskórną tkankę tłuszczową.
Czekolada - jest cennym źródłem węglowodanów, białka, błonnika oraz flawonoidów, jak również wielu witamin i mikroelementów, takich jak: witaminy A, A, B1, B2, B3, E, PP oraz magnez i żelazo. Stosowana na skórę natłuszcza ją, nawilża oraz dzięki zawartości kofeiny w ziarnach kakaowca - modeluje sylwetkę. Dodatkowo, zmniejsza obrzęki, ujędrnia, odżywia, poprawia koloryt skóry oraz spowalnia procesy starzenia. Źródło
Sposób użycia:
Nałożyć cienką warstwę preparatu na skórę w miejscach odkładania się tkanki tłuszczowej: uda, pośladki, brzuch, biodra; owinąć ciało folią. Obserwując reakcję skóry można wydłużyć czas zabiegu do 15 min. Kolejne zabiegi wykonywać w cyklach po 5 zabiegów, każdy zabieg co 4-5 dni. Stopniowo można wydłużać czas trwania zabiegu do maksymalnie 40 min. Produkt o bardzo silnym działaniu. Przed użyciem należy koniecznie wykonać próbę uczuleniową: niewielką ilość preparatu wmasować w skórę na przedramieniu i pozostawić do następnego dnia, sprawdzić reakcję skóry - lekkie zaczerwienie jest objawem normalnym. Jeśli zaczerwienie nie zniknie po 24 h - preparatu nie stosować.
Preparatu nie powinny stosować: dzieci i kobiety w ciąży, osoby uczulone na którykolwiek ze składników (składniki, na które szczególnie należy zwrócić uwagę to: olejek z goździkowca korzennego, olejek cynamonowy, aromat paprykowy), osoby ze skórą wrażliwą lub naczynkową, osoby mające problemy z krążeniem. Źródło
Koncentrat zamknięty jest w dość sporym, 250g słoju. Jest on oczywiście plastikowy, więc nie jest też za ciężki. Prezentuje się całkiem przyjemnie dla oka. Nalepka się nie odkleja, wszystko jest jak najbardziej na plus. Słój jest przezroczysty, więc widać ile produktu nam jeszcze zostało. Koncentrat jest jak widać pomarańczowy i dość gęsty. Nie spływa z dłoni podczas nakładania. Zapach ma mocno intensywny. Czuć w nim pomarańczę (why?) oraz czekoladę i cynamon. Jest on całkiem przyjemny, aczkolwiek mocny. Wrażliwe nosy mogą być niezadowolone. Utrzymuje się on jeszcze przez jakiś czas po całym zabiegu. Polecam również od razu dokładnie umyć dłonie po nałożeniu, bo może parzyć ;)
Ale najważniejsze jest w tym wszystkim działanie. Ja jestem po około 5-6 zabiegach i już widzę zadowalające efekty. Nie stosowałam się do zaleceń i od razu zaczęłam od około 40minut zabiegu. Paliło, piekło, ale źle nie było. Czułam to spalanie tłuszczyku ;) Zaczęłam od najbardziej irytującej mnie części ciała, czyli boczków. Tutaj zabiegów było chyba 6 (albo 5, nie pamiętam dokładnie :D). Efekt zauważyłam po jakimś czasie gołym okiem, ale mierzyłam się dokładnie dopiero przed napisaniem tego posta. Z tej części zgubiłam całe 2cm... :) Nie, to nie ściema czy żart. To faktycznie działa. Koncentrat stosowałam również na uda, choć tutaj zabiegów było mniej. 3 albo 4. Co nie zmienia faktu, że efekt również jest. Mniej spektakularny, bo tylko 1cm, ale w moim przypadku to sporo. Zawsze miałam problem z zrzuceniem małego co nieco z ud. A tutaj siedząc w domu i wygrzewając się spaliłam cały centymetr ;) Tylko tak jak mówiłam, ja zaczęłam od razu od 40 minut i każdy zabieg trwał mniej więcej tyle. W przypadku, gdy zaczniecie od krótszego czasu, efekt będzie oczywiście wydłużony w czasie. Trzeba jednak pamiętać, ze nie każdemu to pomoże. U mnie poza spaleniem tłuszczu efektów więcej nie ma. Cellulit jak był, tak dalej jest. Tutaj nic się nie zmieniło. Poza tym uprzedzam lojalnie, że po każdym zabiegu skóra może być poparzona. U mnie ten efekt mijał po około godzinie. Niemniej jednak polecam spróbować ;) Ja z chęcią dalej będę się wrappingować :D

Dostępność/Cena:
Klik / 32zł (250g)

Próbowałyście już body wrappingu? Jeśli tak, to jakie efekty zauważyłyście? :)

Happy Birthday Angietrucco blog!

26 marca 2015

Heeej ;* W natłoku tego wszystkiego zupełnie z głowy wypadł mi fakt, że blog ostatnio obchodził swoje trzecie urodziny ;) Tak, to już trzy lata jak jestem tutaj dla Was, a Wy ze mną. Nie wiem kiedy ten czas zleciał. Niemniej jednak dziękuję Wam za wszystko. Gdyby nie Wy, mnie by tutaj nie było. To Wy jesteście ogromną częścią tego bloga. Komentujecie, wspieracie, bierzecie czynny udział w życiu bloga. Nigdy bym nie przypuszczała, że moja początkowo planowana, krótka przygoda z blogowaniem przerodzi się w coś tak wielkiego. Jestem już tutaj całe trzy lata i nie planuję się zmywać. Cieszę się też, że przybywa Was tutaj coraz więcej. Jakby nie patrzeć, zaczynałam od zera. Ze średnim aparatem, ze znikomym doświadczeniem i przede wszystkim z takim nieokrzesaniem. Myślałam, że wszystko mogę, że wszystko przyjdzie tak o. Tymczasem okazało się to ogromną pracą, którą włożyłam w to wszystko. Przeglądając blog te trzy lata wstecz sama z siebie się śmiałam. Dzięki temu, że minęło tyle czasu nauczyłam się wiele nowego. Zaczynając od zdjęć, kończąc na malowaniu. Kiedyś tusz i czarna kredka to był mój cały makijaż. Dziś nauczyłam się wiele i wszystko wygląda dość dobrze. Ciągle się uczę, ale myślę, że nawet nie ma porównania :D W każdym razie ogromnie Wam dziękuję ;*****
Źródło zdjęcia
Od początku istnienia bloga, czyli 16.03.2012 roku sporo się tutaj zmieniło. Przede wszystkim nauczyłam się jak robić w miarę dobre zdjęcia. Nie posiadam co prawda lustrzanki, ale poczciwy kompakt, z którego da się sporo wycisnąć również przy pomocy Photoshopa ;) A poza tym blog oczywiście istnieje dzięki Wam ;* Aktualnie jest Was tutaj oficjalnie aż 478 oraz niezliczona ilość, która czyta a nie posiada konta. Dziękuję każdemu z osobna ;* Bez Was blog nie miał by racji bytu... Do tego jakiś czas temu przekroczyliśmy magiczną liczbę, uwaga, uwaga.... Stu tysięcy wyświetleń! ;) Nawet nie wiecie jak się wtedy cieszyłam. Teraz to już ponad sto dziesięć tysięcy ;) Uwielbiam Was, dajecie mi mega kopa do działania. Czasem jak nie mam chęci na nic, w tym na pisanie bloga przypominam sobie, że przecież czekacie na coś nowego... I wtedy siadam, bo dostaję takiego ogromniastego kopa ;) Ciągle uśmiech nie schodzi mi z twarzy. A jak widzę, że co chwilę ktoś nowy dołącza do życia bloga, jeszcze bardziej mam chęć skakać do sufitu ;)

Jeszcze raz DZIĘKUJĘ! :********

Balsam do ust made in Biedronka. Czyli podrobiony EOS.

24 marca 2015

Hej ;* Znów mnie mało... Ale,ale Was za to coraz więcej ;) Witam baaardzo ciepło nowych obserwatorów. Cieszę się, że mimo mojej nieobecności Wy nadal przybywacie i chcecie ze mną tutaj być. Dajecie mi ogromną siłę do pisania i oczywiście motywujecie do działania. Jak tak dalej pójdzie, niedługo będzie Was już tutaj aż 500 ;) W ogóle przegapiłam w międzyczasie trzecie urodziny bloga... Tak, to już trzy lata jak tutaj jestem. I nie zamierzam się zwijać stąd, co to to nie. Jeszcze bardziej wręcz mam chęci do działania, bo widzę, że to ma sens. Ale gadanie gadaniem, a recenzja sama się nie napisze ;) Ostatnio dość było postów lifestylowych, więc pora na coś konkretnego.
Któregoś dnia będąc w Biedronce moim oczom ukazała się półeczka z mnóstwem kolorowych jajeczek. Od razu pomyślałam, że to może być EOS. Ale niestety okazała się to tylko imitacja osławionego balsamu. Niemniej jednak mocno przykuł moją uwagę właśnie ze względu na ten nietypowy kształt. Długo wahałam się nad wersją zapachową, ale w końcu mój wybór padł na pomarańczkę. A do wyboru była jeszcze: malina, truskawka, chyba jagoda, jabłuszko, banan i czekolada. Nie wiem czy o którymś nie zapomniałam. W każdym razie wybór był trudny... A czy trafiony?
Balsam, co od razu mi się spodobało, zamknięty był dodatkowo w szczelny kartonik. Tak więc nie musiałam się martwić o "macaczy drogeryjnych". Wiedziałam, że balsam jest nowiutki, nieotwierany i taki mój. Z tyłu, na kartoniku znajdowały się wszystkie niezbędne informacje. Po obfoceniu dorwałam się do wnętrza, czyli uroczego jajeczka. Pierwsze odkręcenie obyło się bez problemów. Następne jednak to była jazda bez trzymanki :D Albo musiałam się mocno natrudzić (a i tak nie zawsze efekt był pozytywny), albo od razu dawałam mojemu N. do odkręcenia. A, że nie zawsze był obok, balsam używałam sporadycznie. Nie byłam w stanie się z nim siłować... Chciało by się rzec, że cały czar prysł... Ale ja dalej starałam się w to brnąć i nie chciałam go tak łatwo skreślić. Chciałam zobaczyć czy działanie zrekompensuje jego wadę...
Ale niestety nie zrekompensował. Bańka pękała coraz bardziej, wraz z kolejnymi użyciami. Zapach jest dość fajny, pomarańczowy, ale lekko chemiczny. Mi się osobiście podoba. Natomiast gorzej jest ze smakiem. Chemiczny, dziwny, po prostu niesmaczny. Psuł całą radość z zapachu... No, ale może działanie ma najlepsze z tego wszystkiego? Otóż średnio... Balsam pozostawia po sobie delikatną warstewkę ochronną, która daje wrażenie delikatnego błyszczyka. Pasuje, jak najbardziej. Ale wpadł mi w czasie, gdy moje usta miały lekki kryzys i potrzebowały mocnego nawilżenia. I tutaj niestety balsam poległ... Nie radzi sobie z mocno wysuszonymi ustami. Ale już teraz, gdy są one w lepszym stanie, delikatnie je nawilża. Nie oczekiwałam od balsamu za 6 zł nie wiadomo czego, ale chociaż troszkę lepszego działania. W tej cenie można znaleźć naprawdę przyzwoite balsamy ochronne. Tutaj poza ciekawym efektem wizualnym nie mamy nic ciekawego. Rozczarowałam się delikatnie... Jeśli szukacie gadżetu, zdecydowanie lepiej zainwestować trochę więcej i kupić oryginalnego EOSa ;) Obecnie można go chyba jeszcze dostać w Biedronce, ale dosłownie ostatnie sztuki (choć u mnie już wszystkie wyszły ;P)

Macie tego a'la EOSa? Jak Wam się widzi?

Poszukiwanie idealnej torebki na wiosnę... Czas start!

19 marca 2015

Hej ;* Dziś znów przychodzę z luźniejszym postem. W natłoku ostatnich dni nie mam czasu na nic bardziej kreatywnego, co wymaga mocnego skupienia. Jestem typem osoby, która zanim się przyzwyczai do wcześniejszego wstawania, to już tak wstawać nie trzeba. If You know, what I mean :D Skończą się praktyki, będzie chwila luzu przed zajęciami i będzie można dłużej pospać, to wtedy oczywiście się przyzwyczaję już i wstawanie rano nie będzie problemem... Zawsze, ale to zawsze tak mam. Ale organizm powoli będzie wracał do normy, bo dni są już coraz dłuższe. A co za tym idzie, wiosna... A wiosna oznacza zrzucenie zimowej kurtki i przerzucenie się na coś lżejszego. A że kurtka, to oczywiście podstawowym elementem są wiosenne buty. Idąc dalej tym tokiem, potrzebna jest oczywiście nowa torebka :D Nie powiem, obecna zła nie jest, Ale jakoś tak trochę mi się znudziła. Zaczęłam się więc rozglądać za czymś nowym. Po głowie chodzi mi mnóstwo cudownych torebek. Jednak takim warunkiem musi być jej kuferkowaty kształt. Strasznie, ale to strasznie mi się podobają takie kształty. Nie dość, że są bardzo pojemne, to dodatkowo nie wyglądają na zbyt duże. A przy moim wzroście muszę niestety się nieco ograniczyć, coby nie skrócić się niepotrzebnie... :D
1-Klik,  2-Klik,  3-Klik,  4-Klik,  5-Klik
Ostatnio sporo stron przeglądałam i znalazłam kilka ciekawych torebek. Powiem Wam szczerze, że najchętniej przygarnęła bym wszystkie. Tylko potem byłby problem, którą nosić :D Wolę zdecydowanie mieć w torebce wszystko, więc takie przekładanie byłoby trudne. Tak więc zdecydować się niestety muszę... Ale przyznaję, że w sklepach jest teraz tak ogromny wybór, że strasznie trudno jest się zdecydować na tą jedną, jedyną. Mam swój jeden, sprawdzony sklep w mieście, tylko tam jak się wchodzi, można dostać oczopląsu... W momencie, gdy kupowałam małą torebkę na ramię miałam nie lada wyzwanie. Portfel też mam stamtąd i też miałam problem. Teraz planuję zakup dużej torby i aż boję się pomyśleć co to będzie :D Ale oczywiście zawsze też mogę zamówić w internecie takie cudo. Chociażby na Dresslink. Choć tam wybór też jest mega trudny...
A Wy jak myślicie? Która torebka najbardziej Wam się podoba? Ja nie potrafię wybrać tej najlepszej, bo wszystkie bardzo mi się podobają... :D

Waniliowy Carmex w sztyfcie. Hit czy kit?

17 marca 2015

Hej ;* W końcu wracam z normalną recenzją ;) W natłoku ostatnich spraw mało mnie tutaj. Staram się pisać regularnie, a jak mi to wychodzi, to zostawiam Wam do oceny. Dziś chciałam Wam napisać kilka słów o kultowym balsamie Carmex. Blogosfera mocno zachwyca się tym produktem. Ja kiedyś będąc w posiadaniu wersji w tubce również wychwalałam ją pod niebiosa. Gdy za oknami była jeszcze zima, moje usta znów potrzebowały ratunku. Zawsze mam ten sam problem co roku... Postanowiłam wtedy zaopatrzyć się w wersję w sztyfcie. Do wyboru było kilka smaków, jednak z zamiłowania do zapachu wanilii postawiłam właśnie na nią. Czy wersja w sztyfcie okazała się równie dobra jak ta w tubce? A może wręcz przeciwnie? Czy moje usta zyskały ratunek? O tym dowiecie się w dalszej części posta ;) Zapraszam do lektury.
Świetny balsam do ust używany przez większość gwiazd Hollywood. Każda szanujaca się modelka ma go w torebce. Zalecany jest wszystkim tym, których usta wystawione są na długotrwałe działanie czynników atmosferycznych (słońce, mróz czy wiatr). Po zastosowaniu balsamu usta stają się pełniejsze i bardziej jędrne, a przede wszystkim nawilżone i odżywione. Balsam leczy suche kąciki ust oraz niepowtarzalnie radzi sobie z opryszczką, nadaje również delikatny połysk i niesamowite uczucie świeżości i delikatnego chłodu. Ze względu na obecność kwasu salicylowego nie powinien być używany przez osoby uczulone na salicylany.  Źródło
Największym plusem jest opakowanie. Carmex dostajemy opakowany w dodatkowy kartonik, który zabezpiecza go przed "macaczami" drogeryjnymi. Mamy pewność, że nikt nie pchał tam niepotrzebnie palców. Szata graficzna jest standardowa dla marki. Nie ma się co nad nią zbytnio rozwodzić. Sztyft na samym początku już mi się niestety popsuł. O ile odkręciło się go za pierwszym razem dobrze, o tyle po próbie wkręcenia balsam niestety się nie schował. Musiałam go upchać chusteczką... Ale sytuację w miarę opanowałam. Obecnie nie wykręcam go, a niewielka ilość sztyftu wystaje w sam raz. Napisy się nie ścierają. Poza tym jednym mankamentem nie mam do czego się doczepić.
Najważniejszym aspektem dla mnie (poza działaniem oczywiście) był zapach. A ten jest delikatnie waniliowy, a zdecydowany prym wiedzie tutaj mięta. Rozczarował mnie trochę, bo liczyłam na bardziej ciekawy zapach. Po posmarowaniu czuć mrowienie i chłodzenie na ustach. Trwa to chwilę, po czym zostaje nam na ustach delikatna, błyszcząca warstewka. Nadaje naszym ustom zdrowy blask. Ale oczywiście działanie powinno być tu najważniejsze. Wersja w tubce przypadła mi do gustu, bo świetnie radziła sobie z moimi mocno przesuszonymi ustami. Nie odpowiadał mi jednak sposób aplikacji. Myślałam, że tutaj będzie tak samo, z tym, że aplikacja będzie dogodniejsza. O ile z tym drugim się zgodzę, o tyle z działaniem już niekoniecznie... Gdy usta miałam w lepszym stanie, choć nadal lekko wysuszone, balsam radził sobie przyzwoicie, choć nie najlepiej. A w momentach mocno "krytycznych" niestety sobie nie poradził. Liczyłam na więcej. Usta ciągle potrzebowały nawilżenia, a suche skórki nie były niwelowane. Rozczarowałam się niestety... Może inna wersja będzie lepsza?
Dostępność/Cena:
Balsam możecie dostać już w większości drogerii za cenę 9,99zł.

Miałyście? Polecacie jakiś ciekawy balsam na mocno przesuszone usta? Zima się kończy, ale na przyszły rok będę szukać czegoś nowego, więc śmiało piszcie ;)

Upominki ze spotkania blogerek. Czyli co dobrego przywiozłam? :)

15 marca 2015

Hej ;* W ostatnim poście mogliście zobaczyć fotorelację z ostatniego spotkania blogerek. W dzisiejszym poście jednak, chciałam Wam pokazać, co przywiozłam. Dziewczyny wykazały się przede wszystkim cierpliwością, opanowaniem i organizacją. Nie spodziewałam się, że tyle się tego nazbiera. A jak wiadomo, nie zawsze kontakty z firmami należą do przyjemnych ;) Pod każdym zdjęciem znajdziecie logo firmy, która ufundowała nam te cudowności.

    https://www.facebook.com/pages/Arcy-Dzie%C5%82ka/291974947634196     Marzenka :*
http://premiumusa.pl/   http://www.magiczne-indie.pl/
http://gekoshop.pl/  http://www.forever-young.pl
http://www.italianbeauty.plhttp://www.ducray.com.pl/
http://www.barwa.com.plhttp://www.sklep.refpolska.pl
http://www.dieto-coaching.pl/  http://www.galerialimonka.pl
Dodatkowo, część firm przeznaczyło kosmetyki na losowanie. A były to:
https://www.facebook.com/DiamondCosmeticsPoland  http://www.ekoskin.pl/
A całe spotkanie uprzyjemniły nam również świetne osoby, oraz niesamowicie klimatyczny lokal:
Nasza wspaniała Pani fotograf, Izabela Mazurek :* Cudowna wizażystka, a przy okazji "jedna z nas" Monika Kulik :* Nasza niezastąpiona Pani trycholog Kamila, również jedna z nas ;) ;* Oraz świetna obsługa oraz niesamowity, bulwarowy lokal Santa Fee ;)  Spotkanie było najlepsze jak do tej pory i będę to powtarzać ;P

07.03 - Spotkanie lubuskich blogerek. Fotorelacja.

14 marca 2015

Hej ;* W zeszłą sobotę miałam okazję uczestniczyć w kolejnym już spotkaniu lubuskich blogerek. Odbyło się ono oczywiście w Gorzowie Wielkopolskim. Co prawda, kawałek drogi miałam, ale nie pokonałam go sama ;) Do Zielonej Góry dojechałam pociągiem po czym musiałam się przesiąść na pociąg gorzowski. Tam spotkałam się z Anią i razem ruszyłyśmy w świat :D Jak wyjechałam o godzinie 5:00 tak dopiero o 8:30 byłam na miejscu w Gorzowie. Nie obyło się oczywiście bez przygód. Na początku panowie, którzy byli z początku śmieszni, a z czasem nachalni i niestety niezbyt przyjaźni. Potem gołąbek na szczęście... (nie pytajcie :D). Później jeszcze kilka przygód, ale to już pozostawię dla siebie i Ani :P Gdy dojechałyśmy to miałyśmy jeszcze sporo czasu, więc wpadłyśmy do Maca na jakieś śniadanko i kawę. Tam trafił nam się sympatyczny, aczkolwiek natrętny sprzedawca. Za każdym razem gdy podeszłam, usilnie wciskał mi sałatkę... Śmiałyśmy się, że chyba na spodzie pudełeczka ma zapisany numer i chce mi go dać :D Później dołączyła do Nas Marzenka i we trzy ruszyłyśmy na właściwe miejsce spotkania...
Zdjęcie powyżej idealnie odzwierciedla mój nastrój tego dnia. Pomimo wielkiego zmęczenia, które minęło jak za dotknięciem różdżki gdy tylko spotkałyśmy się wszystkie bawiłam się świetnie. Dziewczyny zadbały o to, byśmy mogły uszczknąć ze spotkania jak najwięcej. Przewidziały sporo atrakcji oraz zadbały o świetną atmosferę. Oczywiście już nie mogę doczekać się kolejnego spotkania, bo podczas tego uświadomiłam sobie, jak bardzo brakowało mi dziewczyn. Czułam się w ich towarzystwie wyśmienicie i mogły byśmy rozmawiać godzinami. Niestety spotkanie zleciało za szybko... Niby trwało pięć godzin, aczkolwiek minęły one dosłownie jak pięć minut...
Pierwszą atrakcją było spotkanie z Panią dietetyk, Anną Kisielewicz. Mogłyśmy się sporo dowiedzieć na temat diet, tego jak się dobrze odżywiać i oczywiście wypytać o wszystko co nas nurtuje. I tak, dowiedziałam się, że powinnam unikać glutenu i słodyczy.Wszystkie słuchały Pani Ani z wielkim zainteresowaniem. Oczywiście po wykładzie, każda i tak zrobiła po swojemu i zabrałyśmy się za obiad... :D
Restauracja Santa Fee w której gościłyśmy, posiada mnóstwo pysznych dań. Nie mogłam się zdecydować, ale w końcu wybór padł na sałatkę z kurczakiem. Oczywiście nie była bym sobą, gdybym czegoś w niej nie pozmieniała. Kilka składników nie chciałam, za to dobrałam inne. Cieszy mnie fakt, że nie było z tym żadnego problemu. Panie, które obsługiwały lokal również były bardzo sympatyczne i cierpliwe. Powiem Wam więcej, w życiu nie jadłam tak dobrej sałatki.
Ale sałatką, sałatką... Dziewczyny miały dla nas coś jeszcze. Monika, wizażystka malowała kilka dziewczyn. Piękne makijaże tworzy, nie ma co. A Kamila, swoją drogą pani trycholog wpadła ze swoim sprzętem i każdą z nas przebadała. Dzięki temu dowiedziałyśmy się, gdzie tkwi problem naszych włosów i skóry głowy. Dowiedziałam się również, dlaczego włosy przetłuszczają mi się coraz szybciej.
 A żeby było mało, dziewczyny zadbały również o miłe upominki dla nas. Trochę się tego nazbierało... ;)
Oczywiście naszym głównym zadaniem było, jak zawsze zresztą (to już nasza taka tradycja) zebranie karmy dla psiaków ze schroniska Azorki. Na zdjęciu nasze wspaniałe organizatorki :* Marzena, Agnieszka i Kamila. Dziewczyny, wykazałyście się po raz kolejny świetną organizacją i opanowaniem. I jak to Kamila stwierdziła, to było najlepsze spotkanie do tej pory. Mam nadzieję, że niedługo znów się spotkamy ;) :****

Porozmawiajmy o.... Wybielaniu zębów.

12 marca 2015

Hej ;* Ostatni post z serii "Porozmawiajmy o..." przyjęliście bardzo dobrze i wywiązała się nawet dyskusja. Postanowiłam więc, już oficjalnie, uruchomić na blogu nową serię. W końcu blog jest również lifestylowy ;) Dziś chciałam poruszyć temat dość ważny jak i delikatny dla mnie. Od dłuższego czasu noszę się z zamiarem wybielenia zębów. Już jako dziecko miałam z tym spore problemy. Wiecznie chorowałam, a co za tym idzie, brałam mnóstwo leków. Niestety to wszystko odbiło się dość mocno na moim szkliwie. Obecnie do śnieżnobiałego uśmiechu brakuje mi dość dużo. Dlatego pomyślałam, że wybielanie byłoby idealną metodą na pozbycie się tego, co męczy mnie od zawsze. Ale nie jest niestety tak kolorowo... Oczywiście wszystko zależy od dentysty. Mój już były dentysta stwierdził, że nie opłaca się wybielać moich zębów, ponieważ tylko zniszczę szkliwo, a efekt będzie i tak krótkotrwały. Natomiast inna dentystka po tym jak zapytałam ją o tą kwestię, stwierdziła, że jak najbardziej warto. I bądź tu człowieku mądry... Wtedy zobaczyłam takie małe światełko w tunelu i postanowiłam coś działać w tym kierunku. Taki zabieg mam już w mniej odległych planach. Jednak muszę liczyć się oczywiście z kosztami i całym tym przedsięwzięciem.
Ale nie jest to tak łatwe, jakby mogło się wydawać. Już na początku trzeba się zdecydować, jaką metodę uważamy za najlepszą dla nas. Do tej pory myślałam, że można tylko wybielać zęby nakładką w domu oraz lampą w gabinecie. Jednak jest jeszcze jedna metoda, laserowa. Najważniejszy jest tutaj nie tylko nasz komfort, ale oczywiście cały koszt wybielania zębów. Często nasze fundusze będą nas ograniczać do tej jednej, konkretnej. Metoda nakładkowa trwa od dwóch do czterech tygodni. Niestety po tej metodzie nasze dziąsła i szkliwo staje się mocno nadwrażliwe. Dlatego zaleca się stosowanie past na nadwrażliwość około dwa tygodnie przed zabiegiem, aż do kilku tygodni po całym wybielaniu. W stolicy ceny wahają się od 350zł do nawet 1200zł. Rozpiętość jest ogromna, więc szukajcie dobrze. Jeśli natomiast chodzi o wybielanie gabinetowe lampą, proces jest szybszy i oczywiście wygodniejszy. Podczas zabiegu dentysta nanosi na zęby preparat wybielający, który zawiera 35% nadtlenku wodoru, a następnie naświetla zęby przy pomocy specjalnej lampy. Pod wpływem światła lampy nadtlenek wodoru ulega utlenieniu na powierzchni zęba, widocznie rozjaśniając szkliwo. Możemy tutaj uzyskać efekt wybielenia od czterech, do nawet piętnastu tonów. Cały zabieg trwa godzinę. Jednak trzeba się liczyć z ograniczeniami i przejść na tzw. białą dietę, bez produktów barwiących typu kawa, herbata czy soki owocowe. Zabieg taki oscyluje w granicach 700zł do powyżej 1500zł. A jeśli chodzi o laserowe wybielanie, ceny wahają się od 150zł do ponad 2000zł. Zabieg ten trwa najkrócej, bo od pół do godziny.
Oglądając efekty po zabiegach i widząc ludzi ze śnieżnobiałym uśmiechem, jestem coraz bardziej zdeterminowana. Jedyne co mi teraz pozostaje, to powoli, systematycznie odkładać. A jak tylko skończę licencjat i zacznę pracę, będę mogła cały proces przyspieszyć. Nie wiem jeszcze jaką metodę wybiorę. Waham się między nakładką a lampą. Z jednej strony szybciej jest lampą, a z drugiej zapewne taniej wyjdzie nakładka. Zęby muszę rozjaśnić o kilka tonów i jest to mój priorytet. Nie wiem za jaki czas (myślę, że niedługi...) ale muszę. A Wy, wybielaliście zęby? Jeśli tak, to jaką metodę polecacie i jakie są Wasze odczucia? Podzielcie się swoimi doświadczeniami, z chęcią o tym poczytam i dowiem się czegoś więcej. A może znacie jakieś kliniki godne polecenia w województwie lubuskim? Z góry ślicznie dziękuję za Wasze odpowiedzi ;* 
Chcecie więcej takich postów? Już mam pomysły na kolejne, może błędy w makijażu, albo post o tym jak łatwo powiększyć albo pomniejszyć oko ;) Chcecie? :)

Porównanie tuszy Essence - Volume oraz Crazy volume mascara.

10 marca 2015

Hej ;* Nie bijcie, staram się jak mogę... Ale sami wiecie, że czas mam mocno ograniczony. Niemniej jednak udało mi się wpaść i coś dla Was naskrobać. Mam nadzieję, że mimo dość wieczornej pory, ktoś jeszcze dzisiaj tu wpadnie i przeczyta ;) Myślałam, żeby wrzucić Wam fotorelację z sobotniego spotkania blogerek, ale to następnym razem. Powiem tylko jedno - było mega :) Wszystko oczywiście szczegółowo opiszę Wam w fotorelacji, a uwierzcie, że jest co. Nie skłamię jeśli napiszę, że było to najlepsze do tej pory spotkanie. Ale ale, wracamy na ziemię i zapraszam Was na recenzję porównawczą dwóch tuszy, które ostatnimi czasy gościły u mnie dość intensywnie. Pierwszy już zakończył swój żywot i zastąpił go ten drugi. Oba jednak są z tej samej serii i praktycznie wyglądają prawie identycznie. A czy są między nimi jakieś różnice poza wizualnymi?
I love extreme volume - Dla wszystkich fanek ekstremum -  ta pogrubiająca maskara spełni wasze oczekiwania! zawiera intensywnie czarne pigmenty  pokrywające każdą rzęsę głębokim kolorem  oraz  niesamowicie dużą, silikonową szczoteczkę aby uzyskać efekt nadzwyczajnego pogrubienia rzęs. ta kombinacja stworzy perfekcyjny „I love look”. maskara testowana oftalmologicznie.
I love extreme crazy volume - Szalona siostra maskary i love extreme dla jeszcze większej objętości. zawiera intensywnie czarne pigmenty pokrywające każdą rzęsę głębokim kolorem oraz  niesamowicie dużą, silikonową szczoteczkę, aby uzyskać efekt nadzwyczajnego pogrubienia rzęs. design i love wywrócony na drugą stronę - różowe opakowanie z czarnymi literkami. maskara testowana oftalmologicznie.   Źródło
Tusze wizualnie różnią się jedynie kolorem i szczoteczką. Oba wyglądają według mnie mocno kusząco. Róż i czerń to dla mnie połączenie bardzo trafione. Ale wiadomo, nie każdemu pasuje. Czarną wersję mam dłużej i specjalnie nie wyrzucałam opakowania. Używam go czasem jeszcze do dolnych rzęs. Napisy się nie pościerały, więc myślę, że w różowej też nie powinno być tego problemu. Jedyną różnicę jaką między nimi zauważyłam, to fakt iż czarny dokręca się nieco lepiej przez co wolniej wysycha. Wersja różowa natomiast po czasie nie chce się już dokręcać do końca. Tutaj zdecydowanie wygrywa wersja pierwsza, choć oczywiście nieznacznie.
W wersji czarnej szczoteczka jest z włosia. Ja zdecydowanie wolę taką opcję. Nie lubię jak coś drapie mnie w oko. Druga wersja to szczoteczka silikonowa. Obie nabierają na początku zbyt dużą ilość tuszu, jednak po czasie gdy ten podsycha, nie widać różnicy. Oczywiście poza wrażeniami osobistymi. Tutaj oczywiście zależy od Waszych preferencji, ponieważ poza tym, że jedna jest z włosia a druga silikonowa, nie różnią się niczym.
A jeśli o działanie chodzi, to tutaj już zaczyna być widać różnicę... Obie dają efekt identyczny na oczach. Ciężko było by rozróżnić, który to który. Schody zaczynają się już w momencie podsychania. Wersja Volume zdecydowanie wolniej podeschła, natomiast Crazy Volume wysycha zdecydowanie szybciej, przez co jej żywotność jest też krótsza. W te kwestii wygrywa oczywiście wersja czarna. W obu przypadkach efekt utrzymuje się ładnie cały dzień, lekki deszcz im nie straszny. Zmywają się micelem równie dobrze. Natomiast o ile wersja czarna cały dzień wytrzymuje bez osypywania się, o tyle różowa po jakimś czasie niestety zaczyna się osypywać. Tak więc jak sami widzicie, nieco lepsza jest Volume mascara. Niemniej jednak musicie same podjąć decyzję czego potrzebujecie. Obie maskary dają zdecydowanie mocno podkreślone rzęsy, prawie jak sztuczne. Ale u mnie lepiej sprawdza się wersja Volume. Oczywiście Crazy Volume zużyję z przyjemnością, ale nie wrócę do niej. Znając siebie, na razie nie wrócę też do drugiej wersji, ale tylko ze względu na chęć wypróbowania czegoś nowego ;)

Dostępność/Cena:
Drogerie Natura, szafy Essence / 11,99 zł (obie wersje)

Miałyście? Jaki ciekawy tusz jeszcze polecacie?