.

Makijaż na pół twarzy. Challenge accepted :D

31 stycznia 2014

Hej Dziubki :*
Nauka czeka, a ja piszę post... A co tam :D Egzamin dopiero w poniedziałek ^^ W końcu prawie zaczęłam ferie. Będzie można odpocząć od uczelnianego zgiełku, zabiegania. Pozostałych studentów, którzy mają dość intensywną sesję gorąco pozdrawiam. :) Nam całe szczęście rozłożyli wszystko tak, że pierwszy dzień sesji jest jednocześnie moim ostatnim. Ale nie o tym dzisiaj miało być. Ostatnio po obejrzeniu filmiku u Red Lipstick Monster nabrałam ochoty na stworzenie takiego samego tagu u siebie. Jest to makijaż na pół twarzy. Powiem Wam, że miałam nie lada ubaw przy tym. Dziwnie trochę się czułam mając tylko pomalowane pół twarzy. Jak tylko porobiłam zdjęcia to od razu zabrałam się za resztę buźki. I w końcu jest tak jak być powinno :) Ale bez zbędnego gadania, zapraszam na zdjęcia! :)
Na koniec dorzucam jeszcze zdjęcie kosmetyków, które używam do takiego dziennego makijażu :)
1.EyeLiner Wibo. (Niedługo recenzja :))
2.Pomadka Golden Rose (nr.130)
3.Wibo eyebrow stylist. W momencie gdy mam zrobioną już hennę, świetnie podkreśla kolor i kształt brwi :)
4.Tusz Oriflame Volume Build.
5.Podkład Pierre Rene Skin Balance. Odcień 21.
6.Tusz Oriflame Giordani Gold
7.Korektor Vipera. 01.
8.Róż Mariza Selective. Tutaj recenzja, Róż mam od ponad roku, a nadal się nie skończył. Co prawda widać już denko, ale jest go jeszcze sporo ;)
9.Bronzer Paese. Tutaj recenzja.

Jak widzicie, kosmetyków do makijażu nie używam wielu. Tylko te podstawowe, potrzebne. Tusze z tego względu dwa, gdyż fioletowy jest na wykończeniu a złoty nieco skleja rzęsy. W połączeniu dają bardzo fajny efekt :)

Zapraszam wszystkich chętnych do wykonania tego typu tagu. Można się całkiem fajnie zabawić a efekty mogą być zaskakujące :) Dodatkowo jeśli już robiłyście, podeślijcie mi w komentarzach linki :) Z chęcią pooglądam :)

Miód i cytryna, połączenie idealne?

27 stycznia 2014

Hej :*
W przerwie między nauką na jutrzejsze kolokwium wpadam do Was co nieco napisać. Choć mój mózg zamiast nauki zaprząta spotkanie blogerek, które odbędzie się już 15 lutego ♥ Ale trzeba się spiąć i zaliczyć za pierwszym razem. A niestety ten mróz nie zachęca do nauki, tylko do leżakowania pod cieplutkim kocem z kubkiem kakao...
Jak widzicie, na weekend się nie opierdzielałam, tylko walczyłam z szablonem. Ile się z dziadem namęczyłam, tyle mojego. Ale efekt końcowy myślę jest zadowalający :) Do tego trochę pofociłam, coby mieć zdjęcia do recenzji. A co do recenzji, dziś odżywka w której pokładałam spore nadzieje. Może dlatego, że zbiera mnóstwo pozytywnych recenzji. Jednak czy uwiodła też mnie? Dowiecie się czytając dalszą część... :)
Buteleczka jest typowa dla Joanny. Prosta, nieprzesadzona, ale ze smakiem. Nalepka się nie odkleja, nie niszczy. Zamknięcie się samo nie otwiera, nic się nie wylewa. Niestety butelka nie jest przezroczysta, więc nie widać ile nam jeszcze zostało odżywki. Jest ona jednak bardzo wydajna. Używam jej od ponad miesiąca co drugi dzień (a mam dość długie włosy i nie żałuję jej sobie) i jeszcze jest jej troszkę. Myślę, że za taką cenę jest wręcz świetnie. Konsystencja odżywki jest lejąco-zbita. Nie spływa z dłoni, więc spokojnie można ją nakładać na kolejne partie włosów. Zapach też jest całkiem przyjemny. Wyczuwam w nim minimalne nuty cytryny i miodu, ale nie jest to zapach mdły czy męczący. Osobiście bardzo go lubię, tym bardziej że przez pewien czas utrzymuje się na włosach.
Teraz rzecz najważniejsza, czyli obietnice producenta... Odniosę się do tego co zauważyłam. Od samego początku moje włosy polubiły tą odżywkę. Stały się mniej szorstkie. Przed używaniem miałam ich już dość. Na końcach były tragiczne, jak siano... Ta odżywka nieco je ujarzmiła i nawilżyła. Czy włosy lepiej się rozczesują, tego nie wiem, gdyż nakładam ją zawsze po rozczesaniu. Po dłuższym używaniu, włosy stały się bardziej sypkie, nawilżone. Jednak nie jest to efekt, który powalił mnie na kolana. Spodziewałam się nieco lepszego działania. Zauważyłam też, że gdy raz jej nie użyłam a zamiast tego nałożyłam odżywkę z Isany (spłukiwaną) to włosy znów były nieprzyjemne po wysuszeniu. Myślę, że to taki przeciętniaczek, który ... nie urywa ;) Wykończę ją bez problemu, jednak potem sięgnę po coś innego (może Kallos? Hebe u mnie otworzyli, więc czemu nie). Wiem natomiast, że u niektórych sprawdza się bardzo dobrze. Niestety moje przesuszone włosy potrzebują czegoś więcej.
Dostępność/Cena:
Drogeria Natura, Rossmann / ok 5 zł.

Miałyście? Jak się u Was sprawdziła? A może polecacie inną ciekawą odżywkę? :)

Kilka ważnych przemyśleń.

25 stycznia 2014

Hej Dziubki :*
Dzisiaj miał pojawić się zupełnie inny post... Ale na fali tego co się ostatnio dzieje w blogosiferze, chciałam dorzucić swoje pięć groszy. Nie bójcie się, nie będę pisała na temat tego jakie złe są współprace itd. Każdy ma swój blog i to jest jego własne podwórko. Ja nie mogę się do tego przyczepić, gdyż robią to co chcą i jak chcą. To już jest kwestia każdego sumienia i podejścia do czytelników. Chciałam się odnieść do mojej osoby i jak to wygląda u mnie...
Kiedyś jeszcze przed zablokowaniem anonimowych użytkowników dostałam komentarz w stylu "Twoje recenzje są napisane pozytywnie tylko dlatego, że coś dostałaś za darmo. A tak naprawdę chodzisz i opowiadasz jaki dany kosmetyk jest zły." No cóż, chciałam się właśnie do tego odnieść. Nie mam pojęcia kto tak napisał, gdyż nic takiego miejsca nie miało. Zazwyczaj gdy podejmuję współpracę, to ja wybieram co chcę zrecenzować. I tutaj znowu kolejny myk, sprawdzam co dana firma ma w ofercie i jeśli coś mi odpowiada to biorę. Oczywiście nie ma tak, że biorę w ciemno. Zawsze, ale to zawsze najpierw czytam mnóstwo opinii na temat danego kosmetyku. Nie lubię trafiać na buble. Tak samo jest z faktem, gdy sama idę coś kupić. Wcześniej po prostu muszę się upewnić, czy w moje ręce nie wpadnie niechciany bubel. Stąd też w większości moje recenzje są pozytywne. Wiadomo, trafi się coś, co nie przypadnie mi do gustu. Tak było w przypadku firmy Marion i ich płynu do demakijażu. Wówczas nie miałam wyboru, a sama paczka była bardzo niespodziewana. Napisałam wtedy co mi na sercu leży. Nie dostałam za to po głowie od firmy, czy też nie spotkały mnie nieprzyjemności. Ale o co mi konkretnie chodzi? O to, że mam nadzieję iż dla Was wchodzenie tutaj i czytanie recenzji jest ciekawe. Że nie patrzycie na mnie przez pryzmat tych blogerek, które mimo złego kosmetyku wychwalają go pod niebiosa tylko dlatego, że dostały go za darmo. Ja staram się uważnie dobierać to co chcę testować, wcześniej upewniając się co i jak...
Jeśli wytrwaliście do końca, szczerze Wam dziękuję. Post był nieplanowany, jednak po głębszych przemyśleniach chciałam to z siebie wyrzucić i oczyścić atmosferę. Mam nadzieję, że będziecie dalej do mnie wpadać i czytać moje wypociny. Blogowanie jest dla mnie dawaniem Wam rzetelnych informacji. Nie chcę, żeby ktoś przez moją pseudo dobrą opinię się sparzył. Wszystko tworzę dla Was, a współprace są tylko miłym dodatkiem :) Dlatego:
http://sd.keepcalm-o-matic.co.uk/i/keep-calm-and-blog-on-115.png
Dziękuję za uwagę :) :*

Podbijacz damskich serc, czyli legenda z Biedronki.

22 stycznia 2014

Hej Misie :)
Powoli wracam do świata blogowego. Najgorszy okres czasu już za mną. Pozostało mi tylko jedno kolokwium i jeden egzamin. Resztę na szczęście udało mi się pozaliczać i to z całkiem niezłymi wynikami :) Ale wracając do głównego tematu, dzisiaj chciałam Wam przekazać kilka słów na temat osławionej w blogosferze legendy, czyli micela bebeauty. Już od dawna krążą recenzje, ochy i achy. Ja jednak byłam zawsze sceptyczna i spokojnie podchodziłam do tego wszystkiego. Nawet jak okazało się, że ma zostać wycofany a mnóstwo dziewczyn porobiło zapasy, ja zostawałam obojętna. Ale któregoś dnia będąc w Biedronce zwróciłam na niego uwagę, a że akurat było mi potrzebne coś do demakijażu to bez wahania go wzięłam. Kosztował niecałe 5 zł, więc baaardzo tanio. A czy spodobał mi się na tyle żebym do niego wróciła?
Opakowanie to plastikowa buteleczka o szacie graficznej całkiem przyjemnej dla oka. Jest przezroczysta, więc doskonale widać ile płynu nam jeszcze zostało, co bardzo mnie cieszy. W przypadku mleczka z tejże firmy było już ciężej. Zamknięcie jest dość dziwne, a przynajmniej ja się z takim spotkałam pierwszy raz. Co prawda jest całkiem wygodne, a przez otwór wylewa się odpowiednia ilość produktu. Niestety mam jedno małe ale. Ja dość często jeżdżę między Zieloną a swoim rodzinnym miastem, a co za tym idzie kosmetyki przewożę w walizce. I tutaj przydałoby się owinąć płyn w dodatkowy woreczek. Nie wiem jakim cudem minimalnie przecieka. Jak stoi w domu to nie, a jak go przewożę to muszę uważać. Ale nie ma tego złego...
... co by na dobre nie wyszło. Płyn jest wodnisty o dziwnym zapachu. Nie potrafię go dokładnie określić (zawsze mam z tym problem), ale nie jest drażniący. Po demakijażu nie zostaje długo na twarzy, gdyż używam jeszcze potem żelu. Wrażliwym noskom może się nie spodobać, ale źle nie jest. Wszystko nam jednak wynagradza w swoim działaniu. Producent nie obiecuje nam gruszek na wierzbie, aczkolwiek jakieś tam obietnice są. Oczyszcza całkiem fajnie domywając nawet wodoodporny makijaż. Podkład, którego aktualnie używam jest wodoodporny a micel nieźle sobie z nim radzi. Demakijaż oczu też nie jest z nim żadnym wyzwaniem. Wszystko schodzi ładnie, bezboleśnie i przede wszystkim bez nadmiernego pocierania oczu. Wiadomo, za pierwszym przetarciem wszystko nie zniknie, ale radzi sobie zdecydowanie lepiej  niż płyn z Mariona, który używałam poprzednio. Do nawilżenia też nie mogę się przyczepić, gdyż zostawia delikatną powłoczkę, która potem się wchłania pozostawiając fajnie nawilżoną cerę. Jednak co do działania przeciw podrażnieniowego nie mogę się wypowiedzieć. Nie zauważyłam tego. Z czasem gdy dostanie się go za dużo do oka, może minimalnie szczypać, ale zdarzało mi się to bardzo rzadko. Płyn robi to co powinien, jest tani, ale niewydajny. Swój mam około miesiąca a już prawie go kończę. Choć za tą cenę nie jest źle.
Podsumowując, na pewno wrócę do tego płynu. Pewnie w międzyczasie będę go zdradzała, bo lubię nowości, ale zawsze będę wracać. W tej cenie ciężko będzie znaleźć coś tak dobrego :)

Dostępność/Cena:
Biedronka / ok 5 zł.

Miałyście? Jak sprawdził się u Was? :)

Sposób na wypryski? Pasta Lassari.

19 stycznia 2014

Hej Dziubki :*
Na samym początku chciałam Wam podziękować za tak duży odzew pod poprzednim postem. Widzę, że historia moich włosów Was interesuje :) Za jakiś czas pojawi się post jak o nie dbam. Na dzień dzisiejszy nie jest może idealnie, ale staram się dążyć co coraz lepszego ich wyglądu. A co do koloru, to jest to mój naturalny :) Wiele z Was chciało by taki mieć, aczkolwiek mi się już nieco znudził i myślałam o czymś innym :) Kto wie, może kiedyś... Jednak dziś chciałam Wam co nieco napisać o kosmetyku (?) do którego byłam pozytywnie nastawiona, ponieważ zbiera mnóstwo pochlebnych opinii. Sama nie wiem jak to nazwać, kosmetykiem czy lekiem... Ciekawi jak sprawdził się u mnie i czy sprostał moim oczekiwaniom?
Opakowanie typowo apteczne. Nie ma się co nad nim zbytnio rozwodzić, gdyż najważniejsze widać na zdjęciach. Mały słoiczek schowany jest pierwotnie w kartoniku, który oczywiście jest zbędny. Nie otwiera się sam, jednak bardzo łatwo go otworzyć samemu. Napisy na nim to zwykła nalepka, którą można usunąć pod wodą. Po otwarciu słoiczka naszym oczom ukazuje się śnieżnobiała masa. Sucha, nieco tępa, pudrowa. Myślałam sobie, jak to nałożyć palcem? Ale spokojnie, da się :) Pod wpływem ciepła naszych palców lekko mięknie, więc można ją bez problemu aplikować na twarz. Nie zasycha ani nie wchłania się, pozostawiając białe plamy na twarzy. Musimy się więc liczyć z faktem, że rano nasza poduszka może być cała w białe plamy. Nie nadaje się do stosowania na dzień ze względów oczywistych. Dodatkowo plusem może być fakt, że pasta jest całkowicie bezzapachowa.
Zarówno na kartoniku jak i bezpośrednio na słoiczku znajdziemy te same informacje na temat składu, działania i sposobu aplikacji. Skład jest prosty i obiecujący. Liczyłam na spektakularne efekty z tego względu, że na innych blogach znalazłam same zachwyty. Niestety się rozczarowałam... Nie mam pojęcia, czy moja cera jest jakaś piekielnie oporna na tego typu kosmetyki, czy jak? Po prostu po pierwszym użyciu widziałam jakieś tam zmniejszenie obecnych zmian trądzikowych. Myślę sobie, próbuj dalej. Kolejna nocka z tym czymś na twarzy, a efekt jakby stanął w miejscu. To co wcześniej się zmniejszyło, oczywiście nie wróciło do pierwotnego stanu, jednak też nie chowało się bardziej. No nic, myślę sobie dam jej jeszcze szansę. Trzecia nocka, czwarta i dalej nic... Czytałam, że zmiany znikają już po dwóch, góra trzech użyciach. A u mnie kompletna klapa. Zarówno na tych nowych i małych zmianach, jak i na tych większych i bardziej zaognionych - nic... Zawiodłam się bardzo, bo liczyłam na to, że chociaż ta pasta mi pomoże...

Dostępność/Cena:
Apteki / ok 4-5 zł

A Wy miałyście tą pastę? Sprawdziła się u Was?
Znacie jakieś skuteczne sposoby na trądzik?

Aktualizacja włosowa - po roku zapuszczania. Historia moich włosów...

17 stycznia 2014

Cześć Misie :*
Dziś przychodzę do Was z postem,  z którym zbieram się dość długo. Gdy próbowałam majstrować co nieco z youtubem (porażka, wiem..), dostałam komentarz czy mogłabym nakręcić film o pielęgnacji moich włosów. Fakt, na filmie wydawały się one piękne, zadbane i długie. Z tego na żywo są tylko długie, choć i tak nie zadowalająco. Moje włosy przeszły dość długą i bolesną drogę do chwili obecnej. Choć jest ona banalna, to długa. Post nie jest dla włosomaniaczek, czy ludzi o słabych nerwach. Nie odpowiadam za skutki uboczne.. :D Ale od początku...
Kiedyś moje włosy były długie, ładne, zadbane... Nie używałam prawie suszarki a prostownica była mi obca... Co prawda na powyższym zdjęciu  miałam robione 'loki' specjalnie na komunię mojej siostry. Był to rok 2009 :) (Niestety to jedyne zdjęcie na którym widać to i owo. Wszystkie zdjęcia straciłam wraz ze zgubieniem płyty...)
Później coś się skończyło, a coś nowego zaczęło... Tak więc jak każda kobieta chciałam coś zmienić w swoim wyglądzie wraz ze zmianą życia. Padło na platynowy, a raczej kurczakowaty blond... Moje włosy przez ten czas wiele przeszły i przecierpiały. Stały się strasznie wysuszone, straciłam wiele na objętości, włosy się kruszyły... Niemniej jednak przez jakiś czas regularnie farbowałam odrosty. Rok 2010.
Tutaj byłam w trakcie zapuszczania swojego koloru włosów. Znudził mi się jasny blond, a poza tym włosy były w coraz gorszym stanie. Niestety wtedy jeszcze nie wiedziałam jak o nie dbać, co skończyło się źle. Zapuszczałam zawzięcie, nie zwracając uwagi na to jak wyglądam. Trudno, wolałam to, niż całkowite obcięcie na długości. Choć w pewnym momencie zaczęłam przycinać je, by szybciej rosły. Zapuszczałam swój kolor prawie dwa lata. Jeśli się nie mylę, zdjęcie było zrobione w 2011 roku na wakacje. Jednym słowem-tragedia.
Pod koniec 2012 roku miałam już swój kolor prawie na całej długości. Jedynie minimalnie widać pozostałości jeszcze na końcówkach. Pierwsze zdjęcie robione jest w dniu 5.11.2012 r, a więc ponad rok temu. Prawie cała długość już mojego koloru, włosy w nieco lepszym stanie. Mimo to, końcówki jak widzicie były w stanie tragicznym, wymagającym ścięcia. Doszłam już do w miarę normalnej długości, więc mogłam sobie na to pozwolić i nie wyglądać jak dziwak. Drugie zdjęcie to stan włosów na dzień dzisiejszy, czyli 17.01.2014. Dwa lata zapuszczania, podcinanie końcówek i całkiem zadowalający efekt. Choć do dziś staram się ograniczyć prostowanie i suszenie suszarką, bo włosy mocno się kruszą.

Małe porównanie zapuszczania:
5.11.2012                  17.01.2014
  54 cm                          65 cm

Podsumowując, po rocznym zapuszczaniu, podcinaniu końcówek i częstymi załamaniami i samodzielnym cieniowaniu ich długość jest całkiem niezła. Osobiście chciałabym żeby były jeszcze dłuższe i w lepszej kondycji.

Jednak świadomie zaczęłam dbać o włosy dopiero niedawno. Pomogła mi w tym bardzo odżywka z Joanny (niżej nieco więcej o niej), a od tygodnia zaczęłam myć włosy metodą OMO. Nie powiem, cudów się nie spodziewałam, ale już po pierwszej próbie włosy wyglądały lepiej. Dlatego stosuję tą metodę i powoli przymierzam się do olejowania włosów.. Jak widzicie, pielęgnacja moich włosów nie jest dość skomplikowana. Jednak powoli będę próbowała wchodzić w świat olejowania, gdyż widzę jakie to daje świetne efekty. Niemniej jednak nadal słyszę pozytywne opinie o moich kłaczyskach, co motywuje mnie do dalszego zapuszczania i dbania o nie. Dziękuję Wam za przebrnięcie przez ten cały dłuuuugi post :) :*

A Wy jak dbacie o swoje włosy? :)

Matująco-antybakteryjna siarka do twarzy? :D

15 stycznia 2014

Hej Misie :*
Ufff... Wczoraj napisałam kolejne kolokwium. Nie było tak źle, jak się spodziewałam. Jeszcze czekają mnie dwa koła i dwa egzaminy. Zobaczymy jak to wszystko pójdzie. Trzymajcie bardzo mocno kciuki, bo się przydadzą :D Ale dziś w poście priorytetem jest dość już osławiony krem od Barwy. Gdy tylko go zobaczyłam na stronie sklepu, od razu mnie zaciekawił. Oczywiście standardowo już zwiedziłam internety by się czegoś więcej dowiedzieć i czy w ogóle działa zanim go wzięłam. Zbierał dość pochlebne opinie, więc myślę sobie, czemu nie? Zaryzykowałam. A czy faktycznie jest co chwalić i czy jest matujący i przy okazji antybakteryjny? Tego dowiecie się w dalszej części.
Krem dostajemy w pomarańczowo-niebieskim kartoniku. Bardzo kojarzy mi się z kosmetykami dla nastolatek. Ja rozumiem, że jest to krem antybakteryjny, a największy przedział wiekowy osób z takim problemem to właśnie wiek nastoletni. Jednak ma też być matujący, a tutaj potrzeby cery mogą być niezależne od wieku. W takim wypadku co do kartonika jestem na nie. Wiadomo, zawiera on mnóstwo niezbędnych informacji, jednak design mógłby być nieco inny. Jest to minus przy zakupie, jednak wiadomo-najczęściej kartonowe opakowania się wyrzuca. Ale jak to mówią, nie ocenia się książki po okładce... Otwierając kartonik, dostajemy szklany (?) słoiczek. W każdym razie jest dość ciężki i trwały. Napisy się nie ścierają a i sam słoiczek ratuje design całej reszty. Jest mocno pomarańczowy i rzucający się w oczy.
Po odkręceniu słoiczka naszym oczom ukazuje się sreberko zabezpieczające krem przed niechcianym macaniem. Choć jeśli ktoś chce to i tak go otworzy. (Raz spotkałam się z czymś takim przy kremie do ciała. Całe szczęście zorientowałam się jeszcze przed podejściem do kasy...) W każdym razie plus za coś takiego. Bo jeśli nasz krem był macany, wówczas sreberko będzie uszkodzone. A tego nie chcemy, tym bardziej że liczy się higiena. Krem ma konsystencję nieco puchową aczkolwiek zbitą. Wystarczy już niewielka ilość by pokryć nim twarz. Zapach ma jak Domestos... Czytałam, że dla niektórych pachnie grejpfrutami czy cytrusami, ale dla mnie niestety śmierdzi. Jednak nie jest to uciążliwe, gdyż zapach dość szybko się ulatnia. Mimo (albo aż) 50 ml ubytek z miesiąca na miesiąc jest widoczny, ale bardzo słabo. Krem jest bardzo, ale to bardzo wydajny. Myślę,że na minimum pół roku stosowania powinien nam wystarczyć. Ja używam go codziennie, ale nie na co dzień, a na noc. Niestety nie chce współgrać z moim obecnym podkładem a i zmatowienia aż tak bardzo nie potrzebuję (puder wystarcza).
Obietnice producenta są dość interesujące. Jednak skupię się na tym co faktycznie zauważyłam podczas stosowania. Przede wszystkim na początku, gdy używałam podkładu z Ingrid świetnie razem współgrały. Cera była zmatowiona i puder był już zbędny. Efekt utrzymywał się prawie cały dzień co jest dość dobrym wynikiem. Gdy szłam na uczelnię, nie musiałam się martwić tym, że będę się świecić. Jednak, gdy zaczęłam używać podkładu z Pierre Rene, cera zaczęła dość dziwnie reagować. Podkład zbierał się w większe 'kupki' na twarzy odsłaniając kawałki cery. Nie wyglądało to dobrze. Dlatego zmieniłam sposób aplikacji i zaczęłam używać go na noc. Efekty zauważałam dość szybko. Nowe wypryski goiły się znacznie szybciej niż kiedyś. W czasie gdy mam 'te dni' dość intensywnie mnie wysypuje. Zawsze było tak, że zanim to wszystko się zagoiło, cały proces następował od nowa bo znów przychodziły te dni. Jednak od czasu używania tego kremu, wszystko goi się szybciej i lepiej. Niestety nie zauważyłam zmniejszenia porów, ale moich chyba już nic nie ruszy :D Trzeba jednak dość intensywnie nawilżać przy nim cerę, gdyż ze względu na siarkę może wysuszać. Tak więc krem matuje bardzo dobrze, do tego przyspiesza proces gojenia się wyprysków. Zdecydowanie, gdy go wykończę, kupię następne opakowanie :)
Skład:
Aqua, Cetearyl Olivate, Sorbitan Olivate, Hydrogenated Olive Oil, Olea Europaea, Olive Oil Unsaponifiables, Magnesium Aluminum Silicate, Dicaprylyl Carbonate, Butyrospermum Parkii, Zinc Oxide, Polyacrylamide, C13-14 Isoparaffin, Laureth-7, Allantoin, Sulfur, PEG-30 Castor Oil Vaccinium Myrtillus, Saccharum Officinarum, Citrus Aurantium Dulcis, Citrus Medica Limonum, Acer Saccharinum, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Butylparaben, Propylparaben, Isobutylparaben, Imidazolidinyl Urea, Parfum, Citral, d-Limonene, Linalool (wizaz.pl)
 
Dostępność/Cena:
Klik /18,08 zł

Miałyście ten krem? Jak u Was się spisał? :)

Qltowy kosmetyk? Marion Termoochrona.

11 stycznia 2014

Hej Kotki :* :)
Zapewne gdy pojawi się ten post, ja będę już się szykować do wyjścia :) Mam dzisiaj od rana warsztaty wokalne. Nie pamiętam dokładnie kto ma je przeprowadzać, chyba Paulina Gołębiowska z drużyny Urszuli Dudziak w Bitwie na głosy. Jestem ciekawa jak to wszystko wyjdzie, bo nigdy nie miałam okazji uczestniczyć w takich warsztatach. Nie powiem, lekko się stresuję, ale myślę że atmosfera będzie fajna. W każdym razie post piszę dość późnym wieczorem, jak tylko udało mi się znaleźć chwilę wolnego czasu. Jeśli śledzicie fanpejdża, to wiecie, że ten weekend jest dość napięty. Rocznica z moim N. , warsztaty od rana do późnego popołudnia, jutro pisanie pracy zaliczeniowej a w poniedziałek nauka na kolokwium... Tak się wszystko poskładało, choć na sesji będzie o wiele luźniej. Lepiej teraz wszystko załatwić, a w sesji wypoczywać i patrzeć jak pierwszoroczni przeżywają swoją pierwszą w życiu sesję :D Pamiętam siebie sprzed roku, jak panikowałam. Bo to ustny, ale jak to będzie, przecież nie zdam, a jak nie zdam to świat się zawali :D Teraz już wiem, że nie trzeba się aż tak stresować. Ale do rzeczy. Dziś mam dla Was kolejną recenzję produktu od firmy Marion. Dość długo zabierałam się do niej i podchodziłam jak pies do jeża. A dlaczego? Zapraszam dalej.
Gdy w paczce zobaczyłam to o to cudo, bardzo się ucieszyłam. Myślę sobie strzał w 10! Prostownicy używam niemal codziennie, a suszarki co drugi dzień. W takim razie będzie jak znalazł. Czerwony, dość duży spray z plastikową zatyczką. Minusem może być fakt, że nie widać ile nam jeszcze pozostało produktu. Choć można to stwierdzić potrząsając buteleczką, więc po części to go niweluje. Design niczego sobie. Nie mam się do czego przyczepić, poza jednym dość uciążliwym fantem... Zatyczka często lubiła się sama odłączać od sprayu. Bywało, że w torbie podczas przewożenia znajdowałam ją latającą sobie po walizce. Szlag mnie czasem trafiał... Aczkolwiek nie zdarzyło mi się, żeby samo się psiknęło, choć mało brakowało. Spryskane ubrania, why not? :D
Zapach jest całkiem przyjemny, nie drażni nosa. Mi bardzo przypadł do gustu, choć nie potrafię go konkretnie określić ani do niczego przyrównać. Dość długo utrzymuje się na włosach co dla mnie jest plusem. Spray po psiknięciu wygląda jak zwykła woda, jest bezbarwny. Efekty jakie obiecuje nam producent są całkiem ciekawe. Ja zacznę od prostowania, bo to robię zdecydowanie częściej. Po spryskaniu i użyciu prostownicy miałam wrażenie, że włosy mi się palą :D Ale to standardowe działanie przy tego typu produktach, więc nie ma czego się obawiać. Po całkowitym wyprostowaniu nie zauważyłam praktycznie żadnej różnicy poza jedną - włosy są mniej napuszone. Nie elektryzują się już tak bardzo jak przed użyciem. I tutaj co do działan6ia to w sumie tyle. A jak jest z suszeniem? Tu troszkę lepiej. Włosy są zdecydowanie bardziej zdyscyplinowane. Zauważyłam, że po spryskaniu i wysuszeniu włosów przy samym skalpie są one bardziej ujarzmione i nie ma takich odstających włosków (jeśli wiecie o co mi chodzi :)). To jest dla mnie zdecydowany plus, bo zawsze mam z tym problem. Są zdyscyplinowane i nie puszą się tak jak zawsze. W żadnym z przypadków nie zauważyłam poprawy miękkości ani elastyczności włosów. Dla mnie to taki bardzo wydajny, aczkolwiek gadżet. Jeśli potrzebujecie czegoś co ujarzmi właśnie te Wasze odstające włosy przy skalpie, to polecam. Jeśli szukacie faktycznie termoochrony, to tutaj nie zauważyłam nic takiego.

Dostępność/Cena:
Klik /  6,50 zł

A jakie jest Wasze zdanie na jego temat?

Dermacol make-up Cover 211. Dlaczego jestem na nie?

8 stycznia 2014

Hej Misie :*
Wiecie jak to jest wstać rano na jedyny wykład w całym dniu, być już gotową do wyjścia, wejść tylko na chwilkę na facebooka i dowiedzieć się, że został odwołany...? Nie? To Wam zazdroszczę... Ja dzisiaj przez to przeszłam :D Caaaluteńki dzień wolny, który mogłam przespać. Ale niestety jak już wstanę, to w dzień nie zasnę :( No trudno. Nie psioczę już, bo to w końcu dzień wolny ;D Ale, ale...  Dziś przychodzę do Was z recenzją kosmetyku, do którego dawno temu od zapałałam wielką miłością. Tylko, że chyba na dwóch użyciach się wtedy skończyło. Zauważyłam go u koleżanki i spróbowałam. Wówczas moja buźka potrzebowała punktowca, który świetnie zamaskuje to i owo. Użyłam go wtedy raz, góra dwa. Potem go nie używałam dość długo, aż do ostatniego czasu. Postanowiłam go kupić zachęcona tym jak sprawdzał się kiedyś... Ale od początku.
Zacznijmy może standardowo od opakowania. Przy zakupie dostajemy dość ciekawy kartonik w kolorystyce czarno-różowej. Wygląda całkiem fajnie. Choć ja nie trzymam takich dodatkowych opakowań. Wytrwał tylko do zdjęć i ląduje w koszu. W środku znajdziemy ulotkę informacyjną oraz genialną złotą tubkę. Jestem sroką, więc od razu ją pokochałam. Złoto-piaskowa tubka prezentuje się świetnie. Uwaga, to opakowanie użyłam zaledwie kilka razy, więc w kwestii wytrzymałości tubki oprę się na doświadczeniu tubki koleżanki. Napisy mogą lekko schodzić, całe złotko też trochę matowieje i staje się po prostu brzydsze, obdrapane. Może delikatnie popękać, mimo że tubka wydaje się dość masywna. Zawiera w sobie aż 30 ml podkładu.
Kolor i konsystencja. Z tego co widzę na oficjalnej stronie, dostępnych jest aż 12 odcieni. Tak więc gama kolorystyczna jest dość szeroka. Jednak trzeba uważać gdy kupuje się go w internecie. Karty z odcieniami bardzo się od siebie różnią. Ja miałam to szczęście, że znalazłam go stacjonarnie w moim mieście. Co prawda nie było akurat tego odcienia, aczkolwiek Pan z drogerii sprowadził go specjalnie dla mnie :) Na zdjęciu tego aż tak nie widać, lecz kolor jest nieco ciemniejszy i posiada różowe tony. Jeśli używamy go punktowo, to okej, a jeśli na całą twarz, to można się spodziewać lekkiego efektu Świnki :) Ja nakładałam go punktowo, a potem nakładałam podkład, który go przykrywał. Wówczas wszystko grało jak trzeba. Jednak bez podkładu nieco się odcinał od reszty cery.
Podkład jest dość gęsty, coś jak pasta. Po nałożeniu jednak cera może się nieco świecić. Nie nadaje się na całą twarz, gdyż może mocno zapchać i stworzyć efekt maski. Na sesje zdjęciowe czy punktowo oczywiście można. Co do wodoodporności, to ciężko mi to stwierdzić. Nałożyłam go na Sylwestrową noc i po powrocie nadal był mimo tańczenia. Nie w idealnym stanie jak podczas nałożenia, ale jednak. Krycie ma genialne, zakrywa wszystko co niepożądane. Wydajny też jest jak nie wiem co. Wystarczy go naprawdę niewiele by zakryć to co chcemy. Jak na razie prawie same plusy. Dlaczego więc jestem na nie? A no już wyjaśniam. Już po pierwszym użyciu tej tubki zauważyłam nieco zwiększony wysyp na twarzy. Nie wiązałam tego na samym początku z Dermacolem. Myślałam, że to kaprys mojej cery, tylko nie miałam bladego pojęcia na co tak zareagowała. Dopiero po przeczytaniu posta u Agaty zapaliła mi się czerwona lampka. W miejscach gdzie nakładałam Dermacol, pojawiał mi się większy wysyp. Ale jak to? Przecież jakiś rok temu używałam i nic mi nie było... A jednak. Za każdym razem gdy zakrywałam nim nowe niespodzianki, pojawiało się ich więcej w tym miejscu. Po odstawieniu moja cera wraca do normalności i tak nie wariuje. Załamałam się kompletnie, gdyż zdążyłam go pokochać za krycie... Ale pozostaje mi szukać czegoś innego. Wiem, że zbiera on mnóstwo pozytywnych opinii.

Skład:
 Cl 77891, Parrafinum Liquidum, Paraffin, Cera Microcristallina, Petrolatum, Alumina, Glyceryl Stearate, Silica Silytate, Parfum, +/- Cl 77492, Cl77421, Cl77499
(zaczerpnięty z wizażu, gdyż ja zapomniałam zrobić zdęcia...)

Dostępność/Cena:
Sklepy internetowe, stacjonarnie (ale bardzo rzadko) / ok. 20-23 zł

Myślę, że mimo mojej recenzji, warto go wypróbować. Gdyby też ktoś byłby zainteresowany jego kupnem, chętnie odsprzedam. U mnie będzie tylko leżał i się kurzył. :)

Malinowa Mamba zamknięta w metalowej puszce?

5 stycznia 2014

Hej Dziubki :*
Dziś trochę późno, ale jestem. Jutro mogę nie mieć czasu bo czeka mnie nauka na wtorkowe kolokwium. Tak, odkładałam to na później. Taka to moja niewdzięczna wada, na którą nic nie jestem w stanie poradzić. Wolałam sobie odpoczywać póki mogłam. Zbliża się okres sesji, więc jak co semestr będzie mnie tu mniej. Ale obiecuję, że nie zaniedbam bloga do końca. Jeśli mój plan się powiedzie, to spodziewajcie się niedługo jakiegoś kolejnego rozdania. W końcu zbliżają się moje 21 urodziny, a w marcu blog skończy dwa lata. Więc jeśli się uda, przyszykuję coś dla Was. Ale to jeszcze nic pewnego, więc ciii... :) Dziś jednak chciałam Wam zaprezentować znane już w blogosferze słynne masełko od Nivea. Wpadło do mnie dzięki współpracy ze sklepem superkoszyk, a jakoś nigdy nie było nam po drodze. Jednak gdy dostałam możliwość wypróbowania, nawet się nie wahałam. Tym bardziej, że mimo braku prawdziwej zimy, moje usta są bardziej kapryśne niż przy mrozach... Strasznie się wysuszają, pękają, no cuda na kiju. Jednak czy na ratunek przyszło im to słynne już masełko?
Przy zakupie dostajemy dość spory kartonik w którym znajduje się owa puszeczka z zawartością. Podoba mi się taki pomysł, gdyż na kartoniku znajdziemy wszystkie przydatne informacje, dzięki czemu już puszka nie jest nimi zapchana. Design jest całkiem miły i przyjemny dla oka. Na sam widok strasznie mam ochotę na świeże maliny, mniam! :) Po otwarciu dostajemy metalową puszeczkę, w której zamknięte jest masełko o pojemności 16,7 g/19 ml. Jest to całkiem sporo jak na takie mazidło. Niemniej jednak doskonale mieści się w kosmetyczce, kieszeni czy torebce. Jest niewielkie i niestety też mało praktyczne. Mało kto lubi miziać palcami w nim na dworze, gdyż wpuszcza wtedy mnóstwo bakterii. Wiadomo, praktyczniejsza byłaby tubka czy sztyft. Całe szczęście puszka się nie otwiera, napisy się nie ścierają. Wszystko wygląda bardzo fajnie. Z tyłu również znajdziemy skład, co w momencie wyrzucenia kartonika jest przydatne.
Masełko jest dość zbite. Jednak gdy zaczynamy nabierać je na palec, staje się bardziej miękkie, delikatne. Dość dobrze rozprowadza się na ustach, choć gdy nałożymy go więcej może lekko rozjaśniać kolor ust. Dla mnie to akurat jest dość duży plus, gdyż mój naturalny kolor jest dość ciemny. Nie wchłania się całkowicie, czuć lekką powłoczkę. Jednak jest to coś na wzór błyszczyka, więc jest dobrze. Niestety na wietrze musimy uważać, by nie przyczepiały się nam do ust włosy :) Zapach... Malinowa mamba! Serio :) Jak tylko otworzyłam masełko, od razu wyczułam przepyszną malinową mambę. Smak mojego dzieciństwa. Masełko jest bezsmakowe, choć zapach jest wyczuwalny dość długo nawet po samej aplikacji. A działanie? Powiem tak, Carmex zrobił na mnie nieco lepsze wrażenie. Choć tutaj nie jest źle, co to, to nie. Gdy mamy mnóstwo suchych skórek na ustach, polecam zrobić najpierw peeling. Chyba, że nigdzie nie wychodzicie akurat to nie musicie. Niestety to masełko je uwydatnia. Ale dość szybko sobie z nimi radzi. Ja zazwyczaj nakładam je na noc przed snem na suche i spierzchnięte usta, a rano budzę się z miękkimi, nowymi ustami. Czasem gdy zapomnę na noc, albo chcę rozjaśnić kolor ust i nic na nie nie nakładać z kolorówki, to używam właśnie je. Jednak problem powraca dość szybko. Niemniej jednak ja się z tym masełkiem polubiłam. Chociażby sam zapach mnie oczarował. Działanie też jest całkiem niezłe. Ze swojej strony polecam :)
Skład:
Dostępność/Cena:
Drogerie Natura, Rossmann(?) / ok.11 zł

Miałyście? Jak się u Was sprawdziło? :)

Królewna Śnieżka. Lovely Snow Dust nr 02.

3 stycznia 2014

Hej Misie :*
Jak tam u Was? Ja powoli staram się psychicznie przygotować do powrotu na uczelnię :D Tak dobrze było, jak nie trzeba było chodzić na zajęcia, można było wstawać o 11, nie trzeba było się nigdzie spieszyć. A tutaj już we wtorek trzeba wracać... Gdybyście wiedzieli jak mi się nie chce. Poza tym jeszcze niedługo sesja się zacznie i już całkowicie kaplica. Leżę i kwiczę :D No, ale nie chcę Wam za bardzo smęcić, bo zapewne część z Was zna ten ból. Są tutaj jakieś studentki? :D Dziś posmęcę Wam o czymś zupełnie innym, o czymś o czym słyszałyście już na niejednym blogu. Jakiś czas temu do Rossmanna weszła nowa limitka od Lovely. W moje ręce wpadł tylko jeden lakier. Złotko i srebro też nieźle się prezentowało, ale biel jednak zwyciężyła. Miałam nadzieję, że będzie wyglądała jak świeżo nasypany śnieg, tym bardziej, że ma mieć piaskowe wykończenie. A czy się polubiliśmy tak jak tego chciałam?
Lakier, który wybrałam to piasek z zimowej limitki o numerze 02.Buteleczka wydaje się być dość masywna, duża. Niemniej jednak zawiera w sobie tylko 8 ml lakieru. Cały design jest dość przyciągający uwagę. Buteleczka jest dość masywna, gdyż raz mi spadła i nic się nie stało. Jest to dość dobry znak, bo raz gdy spadł mi czerwony lakier to upaprałam moje ulubione spodnie. Tutaj całe szczęście nic takiego nie miało miejsca. Kolor jaki widać, to biały brokat, który zawiera mnóstwo kolorowych drobinek. Co prawda widać je tylko w słońcu, a w cieniu wygląda jak naprószony śnieg. Design jest prosty, delikatny. Idealnie oddaje delikatność i lekkość lakieru. Zakrętka również jest idealnie dobrana, co pozwala na łatwe operowanie nią podczas malowania. Zdecydowanie wolę zaokrąglone, niż kwadratowe.
Pędzelek jest równo ścięty, dość duży. Niemniej jednak nabiera wystarczającą ilość lakieru i idealnie pokrywa cały paznokieć. Nie powinien sprawiać problemu. Konsystencja jest minimalnie gęsta, ale wiadomo-to brokat. Nakłada się dość dobrze.
Efekt jaki widzicie powyżej, to aż trzy warstwy lakieru. Po odpowiednim kątem widać jeszcze lekkie prześwity. Choć normalnie nie są aż tak widoczne. Niestety z tego co wiem, ten z całej trójki kryje najgorzej. Polecam używać go na białej bazie. Wysycha dość szybko, więc cały proces nie jest bardzo uciążliwy. Po wyschnięciu otrzymujemy chropowatą powierzchnię. Nie wiem czy jest to typowe wykończenie piaskowe, gdyż to dopiero mój pierwszy piasek. W cieniu to biały brokatowy puch, a w słońcu zaczyna iskrzyć mnóstwem kolorowych drobinek. Wytrzymuje do trzech dni, co na moich paznokciach jest dość niezłym wynikiem. Jednak gdy myjemy dość intensywnie naczynia, może minimalnie zejść z końcówek. Poza tym bardzo łatwo jest naprawić ubytki, gdyż po wypełnieniu idealnie zlewa się z resztą pozostałego lakieru. Ze zmywaniem jest tragicznie. Choć gdy mamy w domu folię aluminiową, to czysty banał :) Nie polecam zmywać zwykłą metodą, gdyż nieźle będzie się trzeba namachać. Osobiście bardzo się z tym lakierem polubiłam. Gościł na moich paznokciach na Sylwestra. Choć i na co dzień jest całkiem fajny.

Dostępność/Cena:
Rossmann / ok. 9 zł

Podsumowanie ostatniego miesiąca starego roku w zdjęciach.

1 stycznia 2014

Hej Dziubki :*
Jak tam po Sylwestrze? Żyjecie? :D Ja spędziłam tą ostatnią noc w roku z najwspanialszymi przyjaciółmi ever :) Dzisiaj całe szczęście czuję się dobrze A jako, że dziś również zaczyna się kolejny miesiąc, wpadam do Was z podsumowaniem starego, a zarazem i starego roku. Ten miesiąc zaliczam do całkiem udanych. Wiadomo, były gorsze i lepsze chwile, ale wolę pamiętać tylko te dobre. Poza tym cały zeszły rok był jednym z lepszych. Przyczyniły się do tego głównie moje zaręczyny, caluteńkie wakacje z przyjaciółmi, wypady, imprezy. Ogólnie nie mam na co narzekać. A w przyszłym miesiącu z podsumowaniem stycznia powitam Was już z oczkiem na karku. Dokładnie 2 lutego stuknie mi 21 lat. To jak, kto jedzie ze mną do Anglii? :D
1.Zaczynam się uczyć roić jaskółki :D Ile męczarni to głowa mała. Ale jest coraz lepiej i coraz szybciej :D
2.Pyszności od superkoszyk.pl i zakupki. Na zdjęcia nie załapały się jeszcze niektóre inne nowości.
3.Na maxa dobry popcorn <3 :D
4.No więc właśnie... Kresek początek. Jedna z pierwszych prób.
5.Moja mała Królewna <3 Uwielbiam tego Bąbla. Naiwet teraz gości u mnie na pazurkach.
6.W końcu postanowiłam sama robić sobie brwi. Idzie mi coraz lepiej.
1.Sylwestrowo :)
2.Świeczuszki <3 Uwielbiam coraz to nowe zapachy <3
3.Wygrana ze sklepu importmania. Mini kombajn kosmetyczny.
4.Szybka dostawa, własny wybór kosmetyków - współpraca idealna <3
5.Staram się znów tworzyć mejkapy. Nawet na Sylwestra wyczarowałam coś całkiem fajnego :D
6.Zmywanie brokatu... Inaczej gad nie chce schodzić...

A Wam jak minął ostatni miesiąc 2013 roku? :)